poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Dlaczego nie cierpię czytać książek, czyli o zgubnym wpływie literatury młodzieżowej na dorosłych

Oczywiście tytuł jest przewrotny, bo chociaż nie czytam tyle, co kiedyś (to nie przez brak czasu, tylko marnowanie go przed komputerem), to książki wciąż są ważnym elementem mego życia. Dlaczego więc tak zatytułowałam posta? A to dlatego, że moja ostatnia lektura weszła mi tak do głowy, że mimo usilnych prób nie mogę się przestać o niej myśleć. Uczucie te przypomina zauroczenie, nawet zakochanie. Dziwnie to brzmi, ale to nie mój pierwszy raz. Odkąd zaczęłam się nad tym zastanawiać, to tak samo zauroczona/zakochana czułam się jak odkryłam muzykę Kings of Leon,  filmy "Melancholia" Larsa von Triera czy podstawową trylogię "Star Wars",  książki "Diuna" Franka Herberta czy "Kocia kołyska" Kurta Vonneguta czy seriale "The Walking Dead" czy "Homeland". A teraz do tej listy dołączyły trzy książki Suzanne Collins "Igrzyska śmierci", "W pierścieniu ognia" i "Kosogłos".

Po książki sięgnęłam po obejrzeniu filmu, pod tym samym tytułem, co pierwsza część trylogii. Z czystej ciekawości. Jak łatwo odgadnąć, choćby na podstawie krótkiej listy moich kulturowych zauroczeń, lubię tematykę s-f, nie tzw. "twardą", ale tą wywołującą uczucie niepokoju, brak pewności co do jutra - często odnoszącą się do relacji państwo-obywatel, władza, totalitaryzm, niewyobrażalna broń, tajemnica. I w tę tematykę wpisywał się film - państwo Panem stworzone na gruzach Ameryki Północnej, jest państwem totalitarnym. Prezydent to w rzeczywistości dyktator, który utrzymuje w ryzach podległe mu dwanaście dystryktów przy pomocy najokrutniejszego pomysłu, jaki mógł zaświtać w głowie despoty - corocznych igrzysk z udziałem dwóch przedstawicieli z tych dystryktów. Dlaczego pomysł jest okrutny? Bo w igrzyskach może brać udział tylko młodzież w wieku 12-18 lat, jeden chłopak i jedna dziewczyna, a zwycięzca może być tylko jeden - reszta musi zginąć. A żeby było "zabawniej" - zakazane jest przygotowywanie młodzieży do tych igrzysk - ku uciesze mieszkańców Kapitolu-stolicy tego państwa, jedynych nie uczestniczących w nich mieszkańcach, do igrzysk przystępują ludzie zupełnie doń nie przygotowani. 

Powieść zaczyna się właśnie w dniu wyboru trybutów - przedstawicieli owych dystryktów. Główna bohaterka - 16-letnia Katniss, mieszka z matka i siostrą w Dwunastym Dystrykcie, najbiedniejszej części państwa. Na plac, gdzie odbędzie się losowanie trybutów, przybywa z młodszą siostrą Prim, która skończywszy 12 lat, ma wziąć pierwszy raz w losowaniu. Pech chce, że spośród tysięcy kartek, właśnie wylosowana zostanie ona - mała Prim. Jej siostra, chcąc ją ratować, zgłasza się za nią, na ochotnika. Za chwilę dołącza do niej drugi trybut, również 16-letni, syn piekarza - Peeta. 
To tyle treści - to wszystko wiadomo z plakatów, zapowiedzi kinowych czy niektórych, krążących w sieci recenzji i opinii. Nie chcę zdradzać reszty tym, którzy ani filmu nie widzieli, ani nie sięgnęli po książki, a może by chcieli to zrobić.

Czemu więc zachwyciła mnie pozornie przewidywalna historia? Czy chodziło o wartką akcję? Nie, nie jestem zwolenniczką szalonych pościgów, ogromnej ilości krwi. Raczej nie akcja, co raczej zaskakiwanie jej zwrotami i niespodziewane, wręcz nieprzewidywalne (lub takie, jakiego się najmniej oczekuje) zakończenie. Czy może wątek miłosny? Jakoś ciężko mi przeżywać wątek miłości 16-, 18-latków, zwłaszcza że opisany jest on tylko w romantyczno-platoniczny sposób - jestem na to trochę za stara. Raczej to, że nie jest on najważniejszy, że do końca nie wiadomo, czy uczucia są prawdziwe, odpowiednio ulokowane i czy mają jakikolwiek sens,  bo nie wie tego sama bohaterka. A to z jej perspektywy oglądamy świat. Czy może chodzi o jaskrawe antywojenne, antytotalitarne czy antyutopijne przesłanie? I że nie każde działanie jest pożądane, a świat nie jest biało-czarny, a bohater albo tylko dobry, albo tylko zły? Chyba najbardziej o to. Jakoś tak się złożyło, że czytając książkę, zrobiłam sobie przerwę na codzienną porcje telewizyjnych wiadomości. Pokazywali akurat, w jaki sposób Asad "realizuje" postanowienia wprowadzenia pokoju w Syrii. Jakoś nagle to, co przeczytałam wcześniej w książce, stało się aktualne tu, w naszym świecie i teraz, nie za jakiś odległy czas. I ta ciągła myśl, że w takich czasach dorasta się bardzo szybko. Przez cały czas zapominałam o wieku bohaterów, bo to wobec wydarzeń, znaczenia nie miało. 

Tak jak o gustach się nie dyskutuje (a w sumie, dlaczego?), tak nie powinno się kwestionować emocji, jakie wywołać może kulturowy wytwór, jakim jest książka. Może dla niektórych będzie to kolejna kiczowata historyjka, ale dla mnie jest to mądra, pełna zaskoczeń i bólu książka. Aby sobie wyrobić własne zdanie, warto poświęcić kilka wieczorów. Naprawdę warto. Choćby tylko dla tropienia antycznych i współczesnych tropów. Jest tego trochę, gwarantuję.

czwartek, 26 stycznia 2012

Chciwości odcinek kolejny

O ACTA powiedziano już wiele, tyle że o wiele za późno. Ja sama od kilku dni z wypiekami na twarzy czytam każdą nową wiadomość na ten temat. Czytam, bo po raz pierwszy raz poczułam się całkowicie zlekceważona i wręcz znieważona przez moje państwo. I to państwo demokratyczne, walczące o demokratyzację Iraku (czas przeszły), Afganistanu (czas teraźniejszy), wspierający opozycję demokratyczną na Białorusi (chociaż tu, po przypadku Alesia Bielackiego mam wątpliwości). A tu taki numer nam rząd wykręca.

Po pierwsze - dlaczego przed nami wszystko utajniono? W czyim interesie? Kolejnych, chciwych jak Wall Street, korporacji? Najpierw zafundowali nam kryzys w imię swoich niebotycznych zysków, teraz chcą nam zabrać wolność korzystania z dóbr kultury, ba! ograniczyć ich rozwój, promocje, w celu napełnienia swoich i tak wypchanych, kieszeni! Żeby było jasne - uważam, że ściąganie za darmo każdego pliku z sieci jest złe. Sama staram się kupować płyty ukochanych artystów, mam ich sporo, chodzę do kina, a pominięte premiery filmowe wypatruję w telewizji, za którą płacę (też za płatne kanały filmowe). Książki kupuje, gier nie piracę, te które chcę przejść kupuję kilka miesięcy po premierze w okazyjnych cenach. Jedynym problemem są niektóre seriale - np. opisany wcześniej na blogu serial The Walking Dead jest dostępny w Polsce, za opłatą, ale nawet jakbym chciała za niego zapłacić, nie obejrzę, bo kanału nie ma w ofercie mojej kablówki. Je ściągam, bo rzadko kiedy gusta decydentów telewizyjnych, pokrywają się z moimi (jak np. TVP, która wyemitowała tylko kilka odcinków "White Collar" - resztę obejrzałam dzięki sieci).

Więc o co chodzi? O możliwość cytowania ulubionych tekstów, korzystania z filmików w sieci, swobodnego czytania artykułów na Wikipedii. Chodzi o to, by nie mieć dostępu tylko do tego, co chcą nam sprzedać. Nie chcę słuchać Dody czy Rihanny, chcę by artyści pokroju Radiohead mogli dzięki swobodnemu przepływowi informacji, mogli omijać wielkie korporacje i zarabiać sami na siebie. Bo dziś nie wiadomo, czy ten kanał się nie zamknie, przepisy są bowiem tak rozmyte i niejasne, że będzie je można zinterpretować w korzystny dla korporacji sposób. 

Mój cichy apel do rządzących - nie róbcie z nas baranów! Nie wmawiajcie nam, że wiecie co jest dla nas lepsze! Pewnie sami nie rozumiecie tego, co podpisujecie. Obyście kiedyś za to nie przepraszali. My (a na pewno ja) Wam tego nie zapomnimy.

ps. O ACTA otrzymujemy informacje tylko od naszego rządu. W ubiegłym tygodniu twórcy Wikipedii protestowali przeciw PIPA i SOPA w Stanach. Czy coś słychać o konsultacjach, dyskusjach w UE? Weszłam na kilka stron i było tylko o protestach w Polsce. Co więcej, artykuły te nie były za bardzo komentowane, czyli pewnie nie są nawet czytane. Dlaczego Zachód nie dyskutuje? Może nikt im nic na ten temat nie powiedział, nieodtajnił i po prostu tkwią w błogiej nieświadomości, jak my do ostatniego weekendu?

poniedziałek, 26 września 2011

Prywatność w sieci a szanse w realu

Wczorajszy dzień zakończyłam filmem Davida Finchera "The Social Network", opowiadającym o powstaniu "Facebook'a", najpopularniejszego obecnie serwisu społecznościowego.  Było to dla mnie o tyle ciekawe, że dotąd jakoś nie interesowałam się za bardzo tym serwisem, już nie mówiąc o polityce i zagrywkach, które leżały u podstaw jego powstania. Mimo to, Facebook jest w moim życiu obecny i jakkolwiek bym się przed nim broniła, prawdopodobnie będzie coraz mocniej związany z moim cyber życiem.

Przyznaję się - należę do 750 mln społeczności, która ma konto na Facebook'u. Założyłam je, kiedy jeszcze w Polsce królowała Nasza-Klasa. Nie było mi potrzebne do opowiadania o sobie, raczej do komunikacji z koleżanką, które wyjechała do Anglii, a konta na nk nie chciała mieć. Z czasem znajomych przybyło, pojawiły się nowe funkcje, a ja niewzruszenie wciąż o sobie nie pisałam, zdjęcia nie dodałam, a przycisk "Lubię to" wciąż działał jak czerwona płachta na byka. Mimo to, konto nie skasowałam i średnio raz na dwa-trzy dni łapię się na tym, że muszę wejść zobaczyć, co zrobili, powiedzieli i dodali moi znajomi. A ja wciąż swoimi myślami i życiem się nie dzielę.
I tu powstaje pytanie - czy to robię jest dobre czy złe? Nie opowiadam, przecież innym o swoim życiu, a w ich życiu uczestniczę poprzez podglądanie jawnych informacji. Czy brakuje mi narcyzmu i (wręcz) ekshibicjonizmu (chyba nie - prowadzę dwa blogi), czy takie działanie ma więcej wad czy zalet? Smutne - do głowy przychodzi mi tylko jedna zaleta - jak nie mają powodu, by o Tobie mowić, to raczej nic złego nie powiedzą. Ale z drugiej - jak nie mówią, to nie istniejesz. Jak nie istniejesz, prawdopodobnie ominie Cię coś, w czym inni wezmą udział. Może nie zaproszą Cie na rozmowę kwalifikacyjną, bo na postawie cv nic się o Tobie nie dowiedzą, a w sieci Ciebie nie będzie, więc jesteś nieaktywny, prawdopodobnie taki też będziesz w pracy. Szkoda czasu na Ciebie (choć tu jest paradoks - podczas rekrutacji chcą aktywności, a w pracy wręcz przezroczystości i braku aktywności, poza wypełnianiem obowiązków). Ale czy nie było tak zawsze - życiowe szanse zwiększało to, że znało się kogoś ważnego i kto w potrzebie mógł pomóc znaleźć prace czy załatwić jakąś sprawę . Dziś jest podobnie - tylko liczba tych znajomych wzrosła. A w utrzymaniu, często iluzorycznej znajomości, pomaga choćby Facebook. Bo nie wiadomo, kogo w przyszłości może poprosi się o pomoc. Na wszelki wypadek, dobrze znać wszystkich.

Na koniec jak zwykle piosenka. Chciałam jakoś powiązać ją z powyższym tekstem i długo nie mogłam zdecydować, jaką piosenkę chciałabym tu umieścić. W końcu wybrałam - piosenka mojego ukochanego we wcześniejszej ;) młodości zespołu. Akurat ta piosenka nigdy nie należał do moich ulubionych (była zbyt popularna), jest jednak tam jedno zdanie: "nigdy ostatni, nigdy pierwszy - chyba śni Ci się życie", które zawsze przypomina mi się w gorszych chwilach. Wtedy, gdy śni mi się życie.

środa, 17 sierpnia 2011

Do kogo właściwie kierowane są akcje społeczne?

Był taki okres, kiedy intensywnie zapisywałam się na listy mailingowe organizacji pozarządowych. Chyba w ten sposób próbowałam uśmierzyć swoje wyrzuty sumienia, które mówiły, że nic dobrego nie robię. Więc - chociaż o tym, co robią inni czytałam. I w razie czego, podpisywałam przysyłane petycje. Sumienie było zadowolone, ja się nie napracowałam - wszyscy byli szczęścili. 

O tym ciekawym - racjonalizującym okresie przypomniały mi wczoraj dwa wydarzenia. Pierwsze z nich było mailem, który odebrałam z poranną pocztą. Odezwał się do mnie już od dawna zapomniany Greenpeace, wspierający akcję dziennikarza GW Adama Wajraka, "CzysteWajractwo.pl". W skrócie chodzi o to, że w Sejmie leży projekt obywatelski zakładający możliwość zakładania nowych parków narodowych i odcięcie ich od wpływów politycznych. Bo przyroda jest naszym największym skarbem, niezależnie od barw politycznych. 

Drugie wydarzenie wiąże się z rozmową, która została przeprowadzona w programie "Zapraszamy do Trójki -popołudnie". Rozmawiał prowadzący Robert Kantereit z Marią Czubaszek, a powodem spotkania była akcja "Nie porzucaj". Pani Maria opowiadała o swojej miłości do zwierząt i bezduszności co niektórych, którzy brzydkiego kundelka, nie pasującego do ich obecnego stanu majątkowego, zamienili na dwa jamniki. Każdy kto słuchał tej rozmowy i jest wrażliwy na los zwierząt, czuł ucisk w żołądku i złość na tych, którzy stali się powodem zorganizowania akcji.

I tu dochodzimy do sedna sprawy - do kogo właściwie kierowane są akcje społeczne? 
Zacznijmy najpierw od platform na których pojawia się temat istotny społecznie - na ogół są to łamy gazet, zarówno dzienniki, jak i tygodniki, miesięczniki itp., które podejmują tematy trudniejsze niż lądowanie ufo na polu wójta Zbycha. Są to radia, które przeznaczają swój czas na publicystykę, wywiady, a nie tylko puszczanie najnowszych hitów z wytwórni X, bo z tą akurat podpisaliśmy umowę. Są to programy telewizyjne, emitowane późno w nocy lub na kanałach nie oglądanych przez wielu (chociaż chwalebnym wyjątkiem jest program "Uwaga" na TVN, który dotąd posądzałam o wyłącznie tabloidalno-plotkarski charakter - o innych podobnych programach się nie wypowiadam, bo nawet nie wiem jak się nazywają - nigdy ich nie oglądałam). Właśnie - czy już na samym początku "akcja" nie strzela sobie w stopę, skupiając się na tych, którzy i tak w większości są świadomi problemu? A może chodzi o przekaz - im bardziej ludzie dobrze wykształceni są uwrażliwiani na pewne sytuacje, tym łatwiej komunikat "zejdzie w dół". Bo nie od dziś wiadomo, że biedniejsi i prostsi ludzie zawsze zapatrywali się w elitę. No właśnie, czy i dzisiaj tak jest? Bo ja wątpię - owszem elity są wzorem do naśladowania, ale ostatnio mam wrażenie że chyba tylko pod kątem sposobu ubierania. Jako przykład podam zdarzenie z mojego życia. Pracując w niedużym mieście, na stanowisku urzędniczym, próbowałam namówić moje koleżanki do pójścia na jakieś wybory. Podpierałam się jedną z akcji społecznych zachęcających do głosowania. Spotkałam się murem niechęci, złości i oburzenia, że próbuje im coś narzucić, na co nie mają ochoty. A większość z moich koleżanek miała wyższe wykształcenie. Więc powinny być świadoma ważności wydarzenia.

Żeby nikt nie powiedział, że zaprzeczam samej sobie - nie powiedziałam, że dobre wykształcenie równa się wyższe wykształcenie. Chodzi o pewną refleksję, którą coraz trudniej zdobyć, zwłaszcza na wyższych uczelniach, obojętnie czy państwowych czy prywatnych, kiedy ilość nie zamienia się w jakość. Ale o tym będę chciała napisać kiedy indziej. Refleksję, którą wyrabia się własną praca, studiami - czytaniem poważniejszej literatury i gazet, słuchaniem piosenek z treścią, a nie samym "sialala", słuchaniem radia, w którym próbują coś powiedzieć, oglądaniem filmów, seriali, programów nie tylko odmóżdżających. Kiedy się tę refleksję zdobędzie, łatwiej człowiek otwiera się na problemy świata i właśnie na akcje społeczne. Tylko kiedy już to wie, ma poczucie frustracji, bo Ci których ona dotyczy, są na nią często głusi.

Dla zainteresowanych:
Strona akcji "Nie porzucaj" - niech hasło z listu do Małego księcia przemówi, do tych którzy niewrażliwi są na los domowych zwierząt - mnie to zdanie cały czas porusza.
Strona akcji "CzysteWajractwo.pl" - warto obudzić susły ze snu.
Strona programu Uwaga TVN, dotycząca akcji "Zwierzęta są jak ludzie, czują" i suplement - powiązany z treścią emitowanych programów - informacja o próbie uchwalenia przepisów ułatwiających karanie osób znęcających się nad zwierzętami.

ps. O pierwszej akcji poinformowałam tylko osoby, o których wiedziałam, że się nią interesują. I one się do niej przyłączyły.

Na koniec - coś na ukojenie nerwów.

wtorek, 9 sierpnia 2011

Z rozmów damsko-męskich

Typowa sytuacja - małżeństwo siedzi przy obiedzie, telewizor gra. Akurat puścili reklamę jednego z portali randkowych.
Ona: Gdybyś mnie nie poznał, skorzystałbyś z takiego portalu?
On: Nie.
Ona: A gdzie szukałbyś swojej kobiety?
On: W Real-u.
:))))

No i jak zawsze piosenka. Puścili ją dzisiaj w Trójce i przypomniałam sobie, jaka jest fajna. Niestety, teledysk nie jest dostępny w Polsce - na youtube "został zablokowany dla kraju, w którym próbujesz go obejrzeć". Szkoda. Ale piosenka jest genialna :)



wtorek, 2 sierpnia 2011

Sukces czy porażka?

W weekend poprzedzający 67. rocznicę wybuchu powstania warszawskiego, szef MSZ w rządzie PO-PSL - Radosław Sikorski, na swoim twitterze opublikował zdanie: " Warto wyciągnąć lekcje także z tej narodowej katastrofy" i link do strony "przeciwników kultu sprawców powstania warszawskiego"(zobacz). Jak łatwo można się było domyśleć, sprawa ta wywołała burze - po pierwsze - rękę na pamięć o uświęcanym od paru lat  wydarzeniu podniósł jeden z największych wrogów PiS, po drugie - przywołał temat, o jakim okolicach tego dnia nie chce się głośno mówić. Przecież cytując posła PiS Adama Hoffmana - "powinien gloryfikować trud powstania, bo przez ten trud mamy dziś niepodległą RP". Kto ma więc rację? Orędownicy sensu, mimu ogromnej porażki powstania czy jego przeciwnicy? 

Ja osobiście jestem rozdarta. Z jednej strony łatwo mi trzeźwo i sucho oceniać efekt, jako osobie niezwiązanej w żaden sposób z Warszawą. Ale równocześnie zostałam ukształtowana przez ideę romantyczną zawartą w  literaturze, którą czytałam z przymusu i nie, historię, którą wyłożono mi w szkole, jak i ważny okres mojego życia - harcerstwo. A każdy, kto w swoim życiu miał epizod harcerski, powinien wiedzieć, że jego ideologia w dużej mierze zbudowana jest w oparciu o dokonania II RP i polskiego państwa podziemnego z czasu II wojny światowej - czyli też o mit Powstania Warszawskiego. Aby więc wyjść z wewnętrznego impasu postanowiłam zebrać, co pamiętam o powstaniu i podzielić na pozytywne i negatywne aspekty owego wydarzenia.

Powstanie musiało wybuchnąć - mówią. Miasto kipiało. W końcu to w Warszawie, jako stolicy, najwięcej było jednostek organizacyjnych, administracyjnych państwa podziemnego. To tam powstał Związek Walki Zbrojnej, potem Armia Krajowa, a jednym z jej skrzydeł zostały Szare Szeregi - harcerze i harcerki, pokolenie urodzone w dwudziestoleciu międzywojennym, wychowane w myśli patriotyczno-romantycznej. W tym mieście ustalano plany dalszych działań (w porozumieniu z rządem na uchodźstwie), takich jak kontynuowanie akcji "Burza", tam też działali bohaterowie "Kamieni na Szaniec". Dodatkowo wieści z frontów dodawały otuchy - na wschodzie ZSRR już od roku spychał Rzeszę ze swego terenu, na zachodzie ruszył drugi front. Niemcy, według niektórych, nigdy nie byli tak słabi. Tej okazji nie wolno było przegapić.

Powstanie musiało wybuchnąć również z powodów politycznych. Znane były ustalenia z konferencji w Teheranie, wiadomo było, że po wojnie Polska znajdzie się w w strefie wpływów sowieckich. Powstaniem ówcześni chcieli udowodnić, że to zły pomysł, że jako kraj niezłamany i bitki, byłby lepszym nabytkiem drugiej strony. Mówi się, że wywołanie powstania miało przestraszyć ZSRR i zaniechać podobno istniejących planów stworzenia z Polski kolejnej republiki sowieckiej (tak mówiono mi w szkole i wydaje mi się, że to teza z podręcznika autorstwa duetu Radziwiłł-Roszkowski). 

Powstanie wybuchło, bo za rzeką byli Sowieci, a do obrony przed nimi okupant zażądał ludzi. Powstanie wybuchło, w atmosferze radości i nadziei. W chwilowym poczuciu odzyskanej wolności. Po kilku dniach nastrój zaczął się zmieniać i gdy powstanie padało, nie zostało nic z tego, w co wierzono na początku. Nie było też miasta, o które postanowiono się tak bohatersko bić.

Dla mnie osobiście najstraszniejszym aspektem powstania było metodyczne i systematyczne mordowanie ludności cywilnej. Ot tak, w odwecie za zryw. Co roku w rocznicę rzezi Woli i Ochoty, mimowolnie próbuję sobie wyobrazić, co musieli czuć Ci ludzie, kiedy klatka po klatce, mieszkanie po mieszkaniu Niemcy mordowali wszystkich - młodych, starych, kobiety, mężczyzn, dzieci. Ten argument przemawia dla mnie w ocenie powstania na jego minus.

Szkoda mi też miasta. O ile za zniszczenia mojego ukochanego Gdańska mogę obwiniać po części Niemców (uciekając "palili mosty" - głównie infrastrukturę), w większości sowietów - atakując je po prostu zburzyli. W Warszawie było nieco inaczej. Sami powstańcy, w wyniku walk nie zniszczyli tego miasta tak, aby były wielkie problemy z odbudową. Zniszczyli go rozwścieczeni Niemcy, w akcie ostatniego odwetu na przegranym już powstaniu. Tak też "Paryż Północy" legł w gruzach. Kolejny minus.

No i chyba jedna z najbardziej kontrowersyjnych tez przemawiająca za bezsensownością powstania - obok ludności cywilnej (wg najnowszych szacunków zginęło 120-150 tys.), zginęła też młodsza i starsza inteligencja, nadzieja na dobrą, przyszłą państwowość. Coś w tym musi być - chyba tylko do najwrażliwszych i najinteligentniejszych przemawiają mocne teksty, także te o romantyczne potrzebie oddania  siebie, gdy Ojczyzna jest w potrzebie. To oni wykarmieni myślą mesjanistyczną, a także potrzebą zachowania dopiero co przecież odzyskanej wolności, stanęli w pierwszej linii. I to ich pierwszych sięgnęły kule wroga. Chyba, patrząc na kolejne dekady, największy minus.

Czy powstanie miało jednak pozytywne aspekty. Mówi się, że to ono, poprzez ofiarę tysięcy, podłożyło kamień węgielny pod Wolną Polskę. Może. Szukając inspiracji do tego wpisu znalazłam taką wypowiedź uczestnika Powstania - Władysława Bartoszewskiego:
"Ból doznanej klęski i gorycz ogółu ludności z powodu politycznego osamotnienia, w jakim ginęła i niszczała Warszawa, wywarły głęboki wpływ na myślenie polityczne Polaków po 1945 r. Utwierdzała się świadomość, że na nikogo w świecie nie możemy liczyć, tylko na własne siły. W istniejącej sytuacji podziału Europy i świata pozostawała więc tylko droga stawiania biernego oporu i szukania metody przetrwania bez dalszego przelewu krwi. Syndrom Powstania powstrzymywał społeczeństwo od skrajnych form działania w latach zrywów 1956, 1970, 1980, ale z drugiej strony doskonała świadomość tego faktu wpływała moderująco na ocenę postawy społeczeństwa polskiego ze strony Moskwy i znacznie oględniejszy w sumie stosunek ZSRR do satelickiej Polski niż do innych państw bloku wschodniego. Cała rozważna droga kompromisu, prób reform, próby pokojowego okiełznania komunizmu - od Mikołajczyka, poprzez 1956, ruch opozycji demokratycznej w latach 70., aż do ''Solidarności'' 1980 r. - to było pośrednie następstwo Powstania."
Wspomnienie krwawej walki o stolicę rzeczywiście mogło temperować nastroje kolejnych rebeliantów. Szkoda jednak, że potrzebna była taka ofiara, by Polacy doszli do wniosku, że powstania się jednak tak bardzo nie opłacają. Taki plusik, dla Polaka mądrego po szkodzie.

Większym plusem może być wpływ wydarzenia na kulturę i sztukę. Już po wojnie napisanych zostało kilka książek i nakręconych kilka filmów nawiązujących do tych sławetnych 63 dni. Od czasu otwarcia Muzeum Powstania Warszawskiego, mamy istny wysyp lepszych i gorszych inicjatyw próbujących uczcić tamto wydarzenie, lub choćby na nim zarobić. I w taki sposób budujemy kolejne pokolenie romantyków, mam nadzieję jednak, że obok "Kanału" Wajdy obejrzą "Eroicę" Munka, porównają "Kolumbów. Rocznik 20" Bratnego z "Pamiętnikiem z powstania Warszawskiego" Białoszewskiego. Bo nie wszystko co uświęcone zostało przez "górę", tak naprawdę świętym powinno być. Warto znać argumenty za i przeciw, nawet jeśli dla niektórych mogą być one trudne do przyjęcia. 

Na koniec wybrałam moje dwie ulubione piosenki właśnie o Powstaniu - "Kalambury" Pustek z Muńkiem, do tekstu Władysława Broniewskiego oraz "Godzina W" Lao Che. Dwa spojrzenia na to samo wydarzenie.   



czwartek, 28 lipca 2011

Post-apokalipsa w kulturze popularnej

Będzie to wpis o pewnym serialu. Bowiem jedną z głównych moich rozrywek (już od kilku lat) są seriale. Oczywiście - te amerykańskie, gdyż na naszym rynku bardzo rzadko zdarza się coś, czemu warto byłoby poświęcić godzinę - dwie w tygodniu. Oglądam więc i seriale obyczajowe, i komediowe, i science-fiction, i fantasy, najrzadziej sensacyjne. Ostatnio doszedł nowy gatunek - seriale post-apokaliptyczne. 


Temat końca świata w kulturze istnieje chyba od czasów, kiedy ludzkość wymyśliła apokalipsę, ale dotąd w serialach nie był on często wykorzystywany. Wyjątkiem jaki przychodzi mi do głowy jest "Jericho", serial z 2006 roku o zamachu terrorystycznym, w którym zdetonowanych zostało ponad dwadzieścia bomb atomowych w najważniejszych miastach Stanów Zjednoczonych. Jak można się domyślić - kraj bez władz, znanych i ugruntowanych struktur i instytucji popada w chaos. A pozostali w małych miasteczkach ludzie muszą i chcą żyć dalej. Serial mi się podobał - uwielbiam takie lekko klaustrofobiczne klimaty, kiedy nie ma dokąd pójść, znikąd oczekiwać pomocy wobec piętrzących się trudności - braku prądu, jedzenia oraz zagrożenia ze strony tych, którzy uznali, że zmiana może być na ich korzyść. Serial jednak po dwóch sezonach został zdjęty z anteny (zresztą drugi był kręcony na szybko, by rozwiązać parę spraw i zakończyć temat - szkoda, bo zepsuło to cały efekt). Chyba dlatego, że nie był to najlepszy czas na takie tematy. Świat żył w błogim przeświadczeniu, że trwająca prosperity nigdy się nie skończy. Przyjemniej było oglądać kolejne wersje końca świata, niż zmagania garstki, którzy przetrwali ów koniec. Ale przyszedł kryzys ekonomiczny i wszystko się zmieniło. Także w postrzeganiu i odbiorze kultury popularnej. Ten temat podjął niedawno Mirosław Pęczak w jednej z ostatnich "Polityk" - nr 29 (2816). Oto fragment (cały do przeczytania na stronie Polityki):
Blichtr kultury celebryckiej błyszczy z zasady najjaśniej w sytuacjach ekonomicznej prosperity, kiedy ludzie są zajęci pomnażaniem majątku, a do regeneracji duchowej potrzebują bardziej rozrywki niż sztuki. Tak było na początku lat 60. w USA, kiedy Daniel Boorstin odkrył, że jedynym wyróżnikiem bycia gwiazdą w kulturze masowej jest powszechna rozpoznawalność i obecność w mediach. Tak było 10 lat później, kiedy w Anglii zapanowała moda na glam, w latach 80., kiedy głównym wehikułem muzyki popularnej stały się telewizje muzyczne, i w latach 90., gdy młodzi i średnio młodzi trwonili naddatki energii w przybytkach clubbingu. (...)
Co prawda - mowa tu o kulturze celebryckiej, ale można to odnieść do szerokiego rozumienia kultury popularnej - jak jest nam wygodnie i ciepło,  rozrywka której szukamy też ma taka być. W czasach niepokoju - owych ciekawych, gdy nasze myśli zaprząta pytanie o to, jakie będzie jutro - ile we wrześniu kosztować będą jabłka czy frank, czy Ameryka rzeczywiście zbankrutuje, czy i w Polsce może pojawić się ktoś taki jak Breivik, czy przetrwa Unia walutowa i sama Unia Europejska - szukamy też takich niespokojnych zagadnień w kulturze. Nieco masochistyczne. Życiowy niepokój podsycamy niepokojem płynącym do nas z radia, telewizji, literatury. Wydawałoby się, że powinno być odwrotnie. Co można przeczytać w kolejnym fragmencie artykułu:
Nie da się zbyt długo przechadzać po targowisku próżności, zwłaszcza jeśli wokół czai się lęk i niepewność, a młodzi ludzie w różnych krajach Europy wychodzą na ulice, by protestować przeciw bezrobociu i indolencji politycznej władzy. Coraz wyraźniej odczuwa się przesyt osobliwą karnawalizacją, promocją dobrego samopoczucia sezonowych gwiazdek estrady tudzież wesołkowatych prezenterów telewizyjnych. Być może 10 lat temu tłumy oklaskiwałyby komedię reżyserowaną przez Cezarego Pazurę, ale dziś w większej cenie są brutalne filmy Wojciecha Smarzowskiego. Być może autorzy wydawanych ostatnio romansów ubiegaliby się kiedyś o miejsce w pisarskiej pierwszej lidze, dziś natomiast mogą co najwyżej trafić na półkę z napisem „bestsellery wakacyjne”. 
Czemu przytoczyłam te fragmenty? Bo niedługo po ich lekturze obejrzałam serial, które spełnia zasady o których pisze redaktor w artykule, odpowiedni na czas po karnawale. Serial post-apokaliptyczny, najstraszniejszy jaki widziałam - The Walking Dead. Tak jak w przywołanym powyżej "Jericho", nie wiemy nic o przyczynach apokalipsy. Główny bohater budzi się po śpiączce w nowym świecie - nie ma nic co zna, są za to ulice pełne nieumarłych, czekających tylko na okazje by zjeść lub choć ugryźć tych, co jeszcze przetrwali. Brzmi znajomo? Tak, bo to kolejny raz o zombi. Ale dotąd nie było tak strasznie. Te ulice pełne zombi śniły mi się jeszcze kilka dni po obejrzeniu serialu, raptem sześcioodcinkowego! I to wszechogarniające poczucie beznadziei - i tak z nimi (nieumarłymi) nie wygramy - jest ich za dużo, nasz koniec to tylko kwestia czasu. Miły akcent na nasze czasy, nieprawdaż? Nie mogę doczekać się kolejnej serii - widziałam zapowiedź i hasło - apokalipsa była dopiero początkiem. Wiem jedno - nie będę oglądać tego przed snem.

Skoro jesteśmy przy temacie czasów po apokalipsie, obecnie można oglądać inny serial o podobnym temacie - "Falling skies". Tu mamy świat po inwazji kosmitów, ale nie jest ani strasznie, ani jakoś wybitnie ciekawie. Jest za to po amerykańsku - honorowo, patriotycznie, rodzinnie. Wróżę serialowi długą karierę. 

A na koniec, by ukoić nerwy po krajobrazie po apokalipsie - komfortowe odrętwienie. Przyjemnego oglądania.