poniedziałek, 26 września 2011

Prywatność w sieci a szanse w realu

Wczorajszy dzień zakończyłam filmem Davida Finchera "The Social Network", opowiadającym o powstaniu "Facebook'a", najpopularniejszego obecnie serwisu społecznościowego.  Było to dla mnie o tyle ciekawe, że dotąd jakoś nie interesowałam się za bardzo tym serwisem, już nie mówiąc o polityce i zagrywkach, które leżały u podstaw jego powstania. Mimo to, Facebook jest w moim życiu obecny i jakkolwiek bym się przed nim broniła, prawdopodobnie będzie coraz mocniej związany z moim cyber życiem.

Przyznaję się - należę do 750 mln społeczności, która ma konto na Facebook'u. Założyłam je, kiedy jeszcze w Polsce królowała Nasza-Klasa. Nie było mi potrzebne do opowiadania o sobie, raczej do komunikacji z koleżanką, które wyjechała do Anglii, a konta na nk nie chciała mieć. Z czasem znajomych przybyło, pojawiły się nowe funkcje, a ja niewzruszenie wciąż o sobie nie pisałam, zdjęcia nie dodałam, a przycisk "Lubię to" wciąż działał jak czerwona płachta na byka. Mimo to, konto nie skasowałam i średnio raz na dwa-trzy dni łapię się na tym, że muszę wejść zobaczyć, co zrobili, powiedzieli i dodali moi znajomi. A ja wciąż swoimi myślami i życiem się nie dzielę.
I tu powstaje pytanie - czy to robię jest dobre czy złe? Nie opowiadam, przecież innym o swoim życiu, a w ich życiu uczestniczę poprzez podglądanie jawnych informacji. Czy brakuje mi narcyzmu i (wręcz) ekshibicjonizmu (chyba nie - prowadzę dwa blogi), czy takie działanie ma więcej wad czy zalet? Smutne - do głowy przychodzi mi tylko jedna zaleta - jak nie mają powodu, by o Tobie mowić, to raczej nic złego nie powiedzą. Ale z drugiej - jak nie mówią, to nie istniejesz. Jak nie istniejesz, prawdopodobnie ominie Cię coś, w czym inni wezmą udział. Może nie zaproszą Cie na rozmowę kwalifikacyjną, bo na postawie cv nic się o Tobie nie dowiedzą, a w sieci Ciebie nie będzie, więc jesteś nieaktywny, prawdopodobnie taki też będziesz w pracy. Szkoda czasu na Ciebie (choć tu jest paradoks - podczas rekrutacji chcą aktywności, a w pracy wręcz przezroczystości i braku aktywności, poza wypełnianiem obowiązków). Ale czy nie było tak zawsze - życiowe szanse zwiększało to, że znało się kogoś ważnego i kto w potrzebie mógł pomóc znaleźć prace czy załatwić jakąś sprawę . Dziś jest podobnie - tylko liczba tych znajomych wzrosła. A w utrzymaniu, często iluzorycznej znajomości, pomaga choćby Facebook. Bo nie wiadomo, kogo w przyszłości może poprosi się o pomoc. Na wszelki wypadek, dobrze znać wszystkich.

Na koniec jak zwykle piosenka. Chciałam jakoś powiązać ją z powyższym tekstem i długo nie mogłam zdecydować, jaką piosenkę chciałabym tu umieścić. W końcu wybrałam - piosenka mojego ukochanego we wcześniejszej ;) młodości zespołu. Akurat ta piosenka nigdy nie należał do moich ulubionych (była zbyt popularna), jest jednak tam jedno zdanie: "nigdy ostatni, nigdy pierwszy - chyba śni Ci się życie", które zawsze przypomina mi się w gorszych chwilach. Wtedy, gdy śni mi się życie.

środa, 17 sierpnia 2011

Do kogo właściwie kierowane są akcje społeczne?

Był taki okres, kiedy intensywnie zapisywałam się na listy mailingowe organizacji pozarządowych. Chyba w ten sposób próbowałam uśmierzyć swoje wyrzuty sumienia, które mówiły, że nic dobrego nie robię. Więc - chociaż o tym, co robią inni czytałam. I w razie czego, podpisywałam przysyłane petycje. Sumienie było zadowolone, ja się nie napracowałam - wszyscy byli szczęścili. 

O tym ciekawym - racjonalizującym okresie przypomniały mi wczoraj dwa wydarzenia. Pierwsze z nich było mailem, który odebrałam z poranną pocztą. Odezwał się do mnie już od dawna zapomniany Greenpeace, wspierający akcję dziennikarza GW Adama Wajraka, "CzysteWajractwo.pl". W skrócie chodzi o to, że w Sejmie leży projekt obywatelski zakładający możliwość zakładania nowych parków narodowych i odcięcie ich od wpływów politycznych. Bo przyroda jest naszym największym skarbem, niezależnie od barw politycznych. 

Drugie wydarzenie wiąże się z rozmową, która została przeprowadzona w programie "Zapraszamy do Trójki -popołudnie". Rozmawiał prowadzący Robert Kantereit z Marią Czubaszek, a powodem spotkania była akcja "Nie porzucaj". Pani Maria opowiadała o swojej miłości do zwierząt i bezduszności co niektórych, którzy brzydkiego kundelka, nie pasującego do ich obecnego stanu majątkowego, zamienili na dwa jamniki. Każdy kto słuchał tej rozmowy i jest wrażliwy na los zwierząt, czuł ucisk w żołądku i złość na tych, którzy stali się powodem zorganizowania akcji.

I tu dochodzimy do sedna sprawy - do kogo właściwie kierowane są akcje społeczne? 
Zacznijmy najpierw od platform na których pojawia się temat istotny społecznie - na ogół są to łamy gazet, zarówno dzienniki, jak i tygodniki, miesięczniki itp., które podejmują tematy trudniejsze niż lądowanie ufo na polu wójta Zbycha. Są to radia, które przeznaczają swój czas na publicystykę, wywiady, a nie tylko puszczanie najnowszych hitów z wytwórni X, bo z tą akurat podpisaliśmy umowę. Są to programy telewizyjne, emitowane późno w nocy lub na kanałach nie oglądanych przez wielu (chociaż chwalebnym wyjątkiem jest program "Uwaga" na TVN, który dotąd posądzałam o wyłącznie tabloidalno-plotkarski charakter - o innych podobnych programach się nie wypowiadam, bo nawet nie wiem jak się nazywają - nigdy ich nie oglądałam). Właśnie - czy już na samym początku "akcja" nie strzela sobie w stopę, skupiając się na tych, którzy i tak w większości są świadomi problemu? A może chodzi o przekaz - im bardziej ludzie dobrze wykształceni są uwrażliwiani na pewne sytuacje, tym łatwiej komunikat "zejdzie w dół". Bo nie od dziś wiadomo, że biedniejsi i prostsi ludzie zawsze zapatrywali się w elitę. No właśnie, czy i dzisiaj tak jest? Bo ja wątpię - owszem elity są wzorem do naśladowania, ale ostatnio mam wrażenie że chyba tylko pod kątem sposobu ubierania. Jako przykład podam zdarzenie z mojego życia. Pracując w niedużym mieście, na stanowisku urzędniczym, próbowałam namówić moje koleżanki do pójścia na jakieś wybory. Podpierałam się jedną z akcji społecznych zachęcających do głosowania. Spotkałam się murem niechęci, złości i oburzenia, że próbuje im coś narzucić, na co nie mają ochoty. A większość z moich koleżanek miała wyższe wykształcenie. Więc powinny być świadoma ważności wydarzenia.

Żeby nikt nie powiedział, że zaprzeczam samej sobie - nie powiedziałam, że dobre wykształcenie równa się wyższe wykształcenie. Chodzi o pewną refleksję, którą coraz trudniej zdobyć, zwłaszcza na wyższych uczelniach, obojętnie czy państwowych czy prywatnych, kiedy ilość nie zamienia się w jakość. Ale o tym będę chciała napisać kiedy indziej. Refleksję, którą wyrabia się własną praca, studiami - czytaniem poważniejszej literatury i gazet, słuchaniem piosenek z treścią, a nie samym "sialala", słuchaniem radia, w którym próbują coś powiedzieć, oglądaniem filmów, seriali, programów nie tylko odmóżdżających. Kiedy się tę refleksję zdobędzie, łatwiej człowiek otwiera się na problemy świata i właśnie na akcje społeczne. Tylko kiedy już to wie, ma poczucie frustracji, bo Ci których ona dotyczy, są na nią często głusi.

Dla zainteresowanych:
Strona akcji "Nie porzucaj" - niech hasło z listu do Małego księcia przemówi, do tych którzy niewrażliwi są na los domowych zwierząt - mnie to zdanie cały czas porusza.
Strona akcji "CzysteWajractwo.pl" - warto obudzić susły ze snu.
Strona programu Uwaga TVN, dotycząca akcji "Zwierzęta są jak ludzie, czują" i suplement - powiązany z treścią emitowanych programów - informacja o próbie uchwalenia przepisów ułatwiających karanie osób znęcających się nad zwierzętami.

ps. O pierwszej akcji poinformowałam tylko osoby, o których wiedziałam, że się nią interesują. I one się do niej przyłączyły.

Na koniec - coś na ukojenie nerwów.

wtorek, 9 sierpnia 2011

Z rozmów damsko-męskich

Typowa sytuacja - małżeństwo siedzi przy obiedzie, telewizor gra. Akurat puścili reklamę jednego z portali randkowych.
Ona: Gdybyś mnie nie poznał, skorzystałbyś z takiego portalu?
On: Nie.
Ona: A gdzie szukałbyś swojej kobiety?
On: W Real-u.
:))))

No i jak zawsze piosenka. Puścili ją dzisiaj w Trójce i przypomniałam sobie, jaka jest fajna. Niestety, teledysk nie jest dostępny w Polsce - na youtube "został zablokowany dla kraju, w którym próbujesz go obejrzeć". Szkoda. Ale piosenka jest genialna :)



wtorek, 2 sierpnia 2011

Sukces czy porażka?

W weekend poprzedzający 67. rocznicę wybuchu powstania warszawskiego, szef MSZ w rządzie PO-PSL - Radosław Sikorski, na swoim twitterze opublikował zdanie: " Warto wyciągnąć lekcje także z tej narodowej katastrofy" i link do strony "przeciwników kultu sprawców powstania warszawskiego"(zobacz). Jak łatwo można się było domyśleć, sprawa ta wywołała burze - po pierwsze - rękę na pamięć o uświęcanym od paru lat  wydarzeniu podniósł jeden z największych wrogów PiS, po drugie - przywołał temat, o jakim okolicach tego dnia nie chce się głośno mówić. Przecież cytując posła PiS Adama Hoffmana - "powinien gloryfikować trud powstania, bo przez ten trud mamy dziś niepodległą RP". Kto ma więc rację? Orędownicy sensu, mimu ogromnej porażki powstania czy jego przeciwnicy? 

Ja osobiście jestem rozdarta. Z jednej strony łatwo mi trzeźwo i sucho oceniać efekt, jako osobie niezwiązanej w żaden sposób z Warszawą. Ale równocześnie zostałam ukształtowana przez ideę romantyczną zawartą w  literaturze, którą czytałam z przymusu i nie, historię, którą wyłożono mi w szkole, jak i ważny okres mojego życia - harcerstwo. A każdy, kto w swoim życiu miał epizod harcerski, powinien wiedzieć, że jego ideologia w dużej mierze zbudowana jest w oparciu o dokonania II RP i polskiego państwa podziemnego z czasu II wojny światowej - czyli też o mit Powstania Warszawskiego. Aby więc wyjść z wewnętrznego impasu postanowiłam zebrać, co pamiętam o powstaniu i podzielić na pozytywne i negatywne aspekty owego wydarzenia.

Powstanie musiało wybuchnąć - mówią. Miasto kipiało. W końcu to w Warszawie, jako stolicy, najwięcej było jednostek organizacyjnych, administracyjnych państwa podziemnego. To tam powstał Związek Walki Zbrojnej, potem Armia Krajowa, a jednym z jej skrzydeł zostały Szare Szeregi - harcerze i harcerki, pokolenie urodzone w dwudziestoleciu międzywojennym, wychowane w myśli patriotyczno-romantycznej. W tym mieście ustalano plany dalszych działań (w porozumieniu z rządem na uchodźstwie), takich jak kontynuowanie akcji "Burza", tam też działali bohaterowie "Kamieni na Szaniec". Dodatkowo wieści z frontów dodawały otuchy - na wschodzie ZSRR już od roku spychał Rzeszę ze swego terenu, na zachodzie ruszył drugi front. Niemcy, według niektórych, nigdy nie byli tak słabi. Tej okazji nie wolno było przegapić.

Powstanie musiało wybuchnąć również z powodów politycznych. Znane były ustalenia z konferencji w Teheranie, wiadomo było, że po wojnie Polska znajdzie się w w strefie wpływów sowieckich. Powstaniem ówcześni chcieli udowodnić, że to zły pomysł, że jako kraj niezłamany i bitki, byłby lepszym nabytkiem drugiej strony. Mówi się, że wywołanie powstania miało przestraszyć ZSRR i zaniechać podobno istniejących planów stworzenia z Polski kolejnej republiki sowieckiej (tak mówiono mi w szkole i wydaje mi się, że to teza z podręcznika autorstwa duetu Radziwiłł-Roszkowski). 

Powstanie wybuchło, bo za rzeką byli Sowieci, a do obrony przed nimi okupant zażądał ludzi. Powstanie wybuchło, w atmosferze radości i nadziei. W chwilowym poczuciu odzyskanej wolności. Po kilku dniach nastrój zaczął się zmieniać i gdy powstanie padało, nie zostało nic z tego, w co wierzono na początku. Nie było też miasta, o które postanowiono się tak bohatersko bić.

Dla mnie osobiście najstraszniejszym aspektem powstania było metodyczne i systematyczne mordowanie ludności cywilnej. Ot tak, w odwecie za zryw. Co roku w rocznicę rzezi Woli i Ochoty, mimowolnie próbuję sobie wyobrazić, co musieli czuć Ci ludzie, kiedy klatka po klatce, mieszkanie po mieszkaniu Niemcy mordowali wszystkich - młodych, starych, kobiety, mężczyzn, dzieci. Ten argument przemawia dla mnie w ocenie powstania na jego minus.

Szkoda mi też miasta. O ile za zniszczenia mojego ukochanego Gdańska mogę obwiniać po części Niemców (uciekając "palili mosty" - głównie infrastrukturę), w większości sowietów - atakując je po prostu zburzyli. W Warszawie było nieco inaczej. Sami powstańcy, w wyniku walk nie zniszczyli tego miasta tak, aby były wielkie problemy z odbudową. Zniszczyli go rozwścieczeni Niemcy, w akcie ostatniego odwetu na przegranym już powstaniu. Tak też "Paryż Północy" legł w gruzach. Kolejny minus.

No i chyba jedna z najbardziej kontrowersyjnych tez przemawiająca za bezsensownością powstania - obok ludności cywilnej (wg najnowszych szacunków zginęło 120-150 tys.), zginęła też młodsza i starsza inteligencja, nadzieja na dobrą, przyszłą państwowość. Coś w tym musi być - chyba tylko do najwrażliwszych i najinteligentniejszych przemawiają mocne teksty, także te o romantyczne potrzebie oddania  siebie, gdy Ojczyzna jest w potrzebie. To oni wykarmieni myślą mesjanistyczną, a także potrzebą zachowania dopiero co przecież odzyskanej wolności, stanęli w pierwszej linii. I to ich pierwszych sięgnęły kule wroga. Chyba, patrząc na kolejne dekady, największy minus.

Czy powstanie miało jednak pozytywne aspekty. Mówi się, że to ono, poprzez ofiarę tysięcy, podłożyło kamień węgielny pod Wolną Polskę. Może. Szukając inspiracji do tego wpisu znalazłam taką wypowiedź uczestnika Powstania - Władysława Bartoszewskiego:
"Ból doznanej klęski i gorycz ogółu ludności z powodu politycznego osamotnienia, w jakim ginęła i niszczała Warszawa, wywarły głęboki wpływ na myślenie polityczne Polaków po 1945 r. Utwierdzała się świadomość, że na nikogo w świecie nie możemy liczyć, tylko na własne siły. W istniejącej sytuacji podziału Europy i świata pozostawała więc tylko droga stawiania biernego oporu i szukania metody przetrwania bez dalszego przelewu krwi. Syndrom Powstania powstrzymywał społeczeństwo od skrajnych form działania w latach zrywów 1956, 1970, 1980, ale z drugiej strony doskonała świadomość tego faktu wpływała moderująco na ocenę postawy społeczeństwa polskiego ze strony Moskwy i znacznie oględniejszy w sumie stosunek ZSRR do satelickiej Polski niż do innych państw bloku wschodniego. Cała rozważna droga kompromisu, prób reform, próby pokojowego okiełznania komunizmu - od Mikołajczyka, poprzez 1956, ruch opozycji demokratycznej w latach 70., aż do ''Solidarności'' 1980 r. - to było pośrednie następstwo Powstania."
Wspomnienie krwawej walki o stolicę rzeczywiście mogło temperować nastroje kolejnych rebeliantów. Szkoda jednak, że potrzebna była taka ofiara, by Polacy doszli do wniosku, że powstania się jednak tak bardzo nie opłacają. Taki plusik, dla Polaka mądrego po szkodzie.

Większym plusem może być wpływ wydarzenia na kulturę i sztukę. Już po wojnie napisanych zostało kilka książek i nakręconych kilka filmów nawiązujących do tych sławetnych 63 dni. Od czasu otwarcia Muzeum Powstania Warszawskiego, mamy istny wysyp lepszych i gorszych inicjatyw próbujących uczcić tamto wydarzenie, lub choćby na nim zarobić. I w taki sposób budujemy kolejne pokolenie romantyków, mam nadzieję jednak, że obok "Kanału" Wajdy obejrzą "Eroicę" Munka, porównają "Kolumbów. Rocznik 20" Bratnego z "Pamiętnikiem z powstania Warszawskiego" Białoszewskiego. Bo nie wszystko co uświęcone zostało przez "górę", tak naprawdę świętym powinno być. Warto znać argumenty za i przeciw, nawet jeśli dla niektórych mogą być one trudne do przyjęcia. 

Na koniec wybrałam moje dwie ulubione piosenki właśnie o Powstaniu - "Kalambury" Pustek z Muńkiem, do tekstu Władysława Broniewskiego oraz "Godzina W" Lao Che. Dwa spojrzenia na to samo wydarzenie.   



czwartek, 28 lipca 2011

Post-apokalipsa w kulturze popularnej

Będzie to wpis o pewnym serialu. Bowiem jedną z głównych moich rozrywek (już od kilku lat) są seriale. Oczywiście - te amerykańskie, gdyż na naszym rynku bardzo rzadko zdarza się coś, czemu warto byłoby poświęcić godzinę - dwie w tygodniu. Oglądam więc i seriale obyczajowe, i komediowe, i science-fiction, i fantasy, najrzadziej sensacyjne. Ostatnio doszedł nowy gatunek - seriale post-apokaliptyczne. 


Temat końca świata w kulturze istnieje chyba od czasów, kiedy ludzkość wymyśliła apokalipsę, ale dotąd w serialach nie był on często wykorzystywany. Wyjątkiem jaki przychodzi mi do głowy jest "Jericho", serial z 2006 roku o zamachu terrorystycznym, w którym zdetonowanych zostało ponad dwadzieścia bomb atomowych w najważniejszych miastach Stanów Zjednoczonych. Jak można się domyślić - kraj bez władz, znanych i ugruntowanych struktur i instytucji popada w chaos. A pozostali w małych miasteczkach ludzie muszą i chcą żyć dalej. Serial mi się podobał - uwielbiam takie lekko klaustrofobiczne klimaty, kiedy nie ma dokąd pójść, znikąd oczekiwać pomocy wobec piętrzących się trudności - braku prądu, jedzenia oraz zagrożenia ze strony tych, którzy uznali, że zmiana może być na ich korzyść. Serial jednak po dwóch sezonach został zdjęty z anteny (zresztą drugi był kręcony na szybko, by rozwiązać parę spraw i zakończyć temat - szkoda, bo zepsuło to cały efekt). Chyba dlatego, że nie był to najlepszy czas na takie tematy. Świat żył w błogim przeświadczeniu, że trwająca prosperity nigdy się nie skończy. Przyjemniej było oglądać kolejne wersje końca świata, niż zmagania garstki, którzy przetrwali ów koniec. Ale przyszedł kryzys ekonomiczny i wszystko się zmieniło. Także w postrzeganiu i odbiorze kultury popularnej. Ten temat podjął niedawno Mirosław Pęczak w jednej z ostatnich "Polityk" - nr 29 (2816). Oto fragment (cały do przeczytania na stronie Polityki):
Blichtr kultury celebryckiej błyszczy z zasady najjaśniej w sytuacjach ekonomicznej prosperity, kiedy ludzie są zajęci pomnażaniem majątku, a do regeneracji duchowej potrzebują bardziej rozrywki niż sztuki. Tak było na początku lat 60. w USA, kiedy Daniel Boorstin odkrył, że jedynym wyróżnikiem bycia gwiazdą w kulturze masowej jest powszechna rozpoznawalność i obecność w mediach. Tak było 10 lat później, kiedy w Anglii zapanowała moda na glam, w latach 80., kiedy głównym wehikułem muzyki popularnej stały się telewizje muzyczne, i w latach 90., gdy młodzi i średnio młodzi trwonili naddatki energii w przybytkach clubbingu. (...)
Co prawda - mowa tu o kulturze celebryckiej, ale można to odnieść do szerokiego rozumienia kultury popularnej - jak jest nam wygodnie i ciepło,  rozrywka której szukamy też ma taka być. W czasach niepokoju - owych ciekawych, gdy nasze myśli zaprząta pytanie o to, jakie będzie jutro - ile we wrześniu kosztować będą jabłka czy frank, czy Ameryka rzeczywiście zbankrutuje, czy i w Polsce może pojawić się ktoś taki jak Breivik, czy przetrwa Unia walutowa i sama Unia Europejska - szukamy też takich niespokojnych zagadnień w kulturze. Nieco masochistyczne. Życiowy niepokój podsycamy niepokojem płynącym do nas z radia, telewizji, literatury. Wydawałoby się, że powinno być odwrotnie. Co można przeczytać w kolejnym fragmencie artykułu:
Nie da się zbyt długo przechadzać po targowisku próżności, zwłaszcza jeśli wokół czai się lęk i niepewność, a młodzi ludzie w różnych krajach Europy wychodzą na ulice, by protestować przeciw bezrobociu i indolencji politycznej władzy. Coraz wyraźniej odczuwa się przesyt osobliwą karnawalizacją, promocją dobrego samopoczucia sezonowych gwiazdek estrady tudzież wesołkowatych prezenterów telewizyjnych. Być może 10 lat temu tłumy oklaskiwałyby komedię reżyserowaną przez Cezarego Pazurę, ale dziś w większej cenie są brutalne filmy Wojciecha Smarzowskiego. Być może autorzy wydawanych ostatnio romansów ubiegaliby się kiedyś o miejsce w pisarskiej pierwszej lidze, dziś natomiast mogą co najwyżej trafić na półkę z napisem „bestsellery wakacyjne”. 
Czemu przytoczyłam te fragmenty? Bo niedługo po ich lekturze obejrzałam serial, które spełnia zasady o których pisze redaktor w artykule, odpowiedni na czas po karnawale. Serial post-apokaliptyczny, najstraszniejszy jaki widziałam - The Walking Dead. Tak jak w przywołanym powyżej "Jericho", nie wiemy nic o przyczynach apokalipsy. Główny bohater budzi się po śpiączce w nowym świecie - nie ma nic co zna, są za to ulice pełne nieumarłych, czekających tylko na okazje by zjeść lub choć ugryźć tych, co jeszcze przetrwali. Brzmi znajomo? Tak, bo to kolejny raz o zombi. Ale dotąd nie było tak strasznie. Te ulice pełne zombi śniły mi się jeszcze kilka dni po obejrzeniu serialu, raptem sześcioodcinkowego! I to wszechogarniające poczucie beznadziei - i tak z nimi (nieumarłymi) nie wygramy - jest ich za dużo, nasz koniec to tylko kwestia czasu. Miły akcent na nasze czasy, nieprawdaż? Nie mogę doczekać się kolejnej serii - widziałam zapowiedź i hasło - apokalipsa była dopiero początkiem. Wiem jedno - nie będę oglądać tego przed snem.

Skoro jesteśmy przy temacie czasów po apokalipsie, obecnie można oglądać inny serial o podobnym temacie - "Falling skies". Tu mamy świat po inwazji kosmitów, ale nie jest ani strasznie, ani jakoś wybitnie ciekawie. Jest za to po amerykańsku - honorowo, patriotycznie, rodzinnie. Wróżę serialowi długą karierę. 

A na koniec, by ukoić nerwy po krajobrazie po apokalipsie - komfortowe odrętwienie. Przyjemnego oglądania.



środa, 27 lipca 2011

Najtrudniej jest zacząć - czyli post o niczym

Pierwszą wersje tekstu skasowałam... Była o niczym...Ta tez wyjątkowo odkrywcza nie będzie. Bo, jak napisałam w tytule najtrudniej jest zacząć. Bo potem pójdzie łatwiej - wiem o czym chcę pisać. Każdy dzień daje mi jakąś inspiracje. Może nią być przeczytany właśnie artykuł w prasie, usłyszany reportaż w radiu, obejrzany film lub serial, odkryta gra lub wywołująca niesamowite uczucia piosenka. Są też przemyślenia dzienne - o poszukiwaniu pracy, ewolucji poglądów czy o sposobie na zabijanie czasu.

Czemu więc kolejny blog, skoro tak usilnie unikam internetowej ekspiacji? Bo może jest odwrotnie? Bo czuję, że marnuję życie, nie robiąc nic. A tak robić będę coś, nawet jeśli takich miejsc jak to jest miliony. Będę jedną z miliona robiących coś, a nie jedna z milionów nie robiących nic.

Mój mąż, namawiając mnie do stworzenia tego miejsca, powiedział, że warto spisać me przemyślenia. Ostatnim razem, jak ktoś powiedział mi o sobie podobne zdanie - "mój mąż uważa, że mówię mądrzę, więc zaczęłam to spisywać" - w duchu skręcałam się ze śmiechu przez dobry miesiąc. Więc jeśli ktokolwiek to czyta - zapraszam do śmiechu. Może to, co tu napisze będzie tylko tego warte. A może... zobaczymy.

Muszę poskładać myśli w głowie. A na razie - piosenka, która chodziła za mną przez dłuższy czas po koncercie.