czwartek, 28 lipca 2011

Post-apokalipsa w kulturze popularnej

Będzie to wpis o pewnym serialu. Bowiem jedną z głównych moich rozrywek (już od kilku lat) są seriale. Oczywiście - te amerykańskie, gdyż na naszym rynku bardzo rzadko zdarza się coś, czemu warto byłoby poświęcić godzinę - dwie w tygodniu. Oglądam więc i seriale obyczajowe, i komediowe, i science-fiction, i fantasy, najrzadziej sensacyjne. Ostatnio doszedł nowy gatunek - seriale post-apokaliptyczne. 


Temat końca świata w kulturze istnieje chyba od czasów, kiedy ludzkość wymyśliła apokalipsę, ale dotąd w serialach nie był on często wykorzystywany. Wyjątkiem jaki przychodzi mi do głowy jest "Jericho", serial z 2006 roku o zamachu terrorystycznym, w którym zdetonowanych zostało ponad dwadzieścia bomb atomowych w najważniejszych miastach Stanów Zjednoczonych. Jak można się domyślić - kraj bez władz, znanych i ugruntowanych struktur i instytucji popada w chaos. A pozostali w małych miasteczkach ludzie muszą i chcą żyć dalej. Serial mi się podobał - uwielbiam takie lekko klaustrofobiczne klimaty, kiedy nie ma dokąd pójść, znikąd oczekiwać pomocy wobec piętrzących się trudności - braku prądu, jedzenia oraz zagrożenia ze strony tych, którzy uznali, że zmiana może być na ich korzyść. Serial jednak po dwóch sezonach został zdjęty z anteny (zresztą drugi był kręcony na szybko, by rozwiązać parę spraw i zakończyć temat - szkoda, bo zepsuło to cały efekt). Chyba dlatego, że nie był to najlepszy czas na takie tematy. Świat żył w błogim przeświadczeniu, że trwająca prosperity nigdy się nie skończy. Przyjemniej było oglądać kolejne wersje końca świata, niż zmagania garstki, którzy przetrwali ów koniec. Ale przyszedł kryzys ekonomiczny i wszystko się zmieniło. Także w postrzeganiu i odbiorze kultury popularnej. Ten temat podjął niedawno Mirosław Pęczak w jednej z ostatnich "Polityk" - nr 29 (2816). Oto fragment (cały do przeczytania na stronie Polityki):
Blichtr kultury celebryckiej błyszczy z zasady najjaśniej w sytuacjach ekonomicznej prosperity, kiedy ludzie są zajęci pomnażaniem majątku, a do regeneracji duchowej potrzebują bardziej rozrywki niż sztuki. Tak było na początku lat 60. w USA, kiedy Daniel Boorstin odkrył, że jedynym wyróżnikiem bycia gwiazdą w kulturze masowej jest powszechna rozpoznawalność i obecność w mediach. Tak było 10 lat później, kiedy w Anglii zapanowała moda na glam, w latach 80., kiedy głównym wehikułem muzyki popularnej stały się telewizje muzyczne, i w latach 90., gdy młodzi i średnio młodzi trwonili naddatki energii w przybytkach clubbingu. (...)
Co prawda - mowa tu o kulturze celebryckiej, ale można to odnieść do szerokiego rozumienia kultury popularnej - jak jest nam wygodnie i ciepło,  rozrywka której szukamy też ma taka być. W czasach niepokoju - owych ciekawych, gdy nasze myśli zaprząta pytanie o to, jakie będzie jutro - ile we wrześniu kosztować będą jabłka czy frank, czy Ameryka rzeczywiście zbankrutuje, czy i w Polsce może pojawić się ktoś taki jak Breivik, czy przetrwa Unia walutowa i sama Unia Europejska - szukamy też takich niespokojnych zagadnień w kulturze. Nieco masochistyczne. Życiowy niepokój podsycamy niepokojem płynącym do nas z radia, telewizji, literatury. Wydawałoby się, że powinno być odwrotnie. Co można przeczytać w kolejnym fragmencie artykułu:
Nie da się zbyt długo przechadzać po targowisku próżności, zwłaszcza jeśli wokół czai się lęk i niepewność, a młodzi ludzie w różnych krajach Europy wychodzą na ulice, by protestować przeciw bezrobociu i indolencji politycznej władzy. Coraz wyraźniej odczuwa się przesyt osobliwą karnawalizacją, promocją dobrego samopoczucia sezonowych gwiazdek estrady tudzież wesołkowatych prezenterów telewizyjnych. Być może 10 lat temu tłumy oklaskiwałyby komedię reżyserowaną przez Cezarego Pazurę, ale dziś w większej cenie są brutalne filmy Wojciecha Smarzowskiego. Być może autorzy wydawanych ostatnio romansów ubiegaliby się kiedyś o miejsce w pisarskiej pierwszej lidze, dziś natomiast mogą co najwyżej trafić na półkę z napisem „bestsellery wakacyjne”. 
Czemu przytoczyłam te fragmenty? Bo niedługo po ich lekturze obejrzałam serial, które spełnia zasady o których pisze redaktor w artykule, odpowiedni na czas po karnawale. Serial post-apokaliptyczny, najstraszniejszy jaki widziałam - The Walking Dead. Tak jak w przywołanym powyżej "Jericho", nie wiemy nic o przyczynach apokalipsy. Główny bohater budzi się po śpiączce w nowym świecie - nie ma nic co zna, są za to ulice pełne nieumarłych, czekających tylko na okazje by zjeść lub choć ugryźć tych, co jeszcze przetrwali. Brzmi znajomo? Tak, bo to kolejny raz o zombi. Ale dotąd nie było tak strasznie. Te ulice pełne zombi śniły mi się jeszcze kilka dni po obejrzeniu serialu, raptem sześcioodcinkowego! I to wszechogarniające poczucie beznadziei - i tak z nimi (nieumarłymi) nie wygramy - jest ich za dużo, nasz koniec to tylko kwestia czasu. Miły akcent na nasze czasy, nieprawdaż? Nie mogę doczekać się kolejnej serii - widziałam zapowiedź i hasło - apokalipsa była dopiero początkiem. Wiem jedno - nie będę oglądać tego przed snem.

Skoro jesteśmy przy temacie czasów po apokalipsie, obecnie można oglądać inny serial o podobnym temacie - "Falling skies". Tu mamy świat po inwazji kosmitów, ale nie jest ani strasznie, ani jakoś wybitnie ciekawie. Jest za to po amerykańsku - honorowo, patriotycznie, rodzinnie. Wróżę serialowi długą karierę. 

A na koniec, by ukoić nerwy po krajobrazie po apokalipsie - komfortowe odrętwienie. Przyjemnego oglądania.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz